Mimo, że wszystko rozpętało się już w czwartek, my wyjechaliśmy w piątek po pracy. Upalne słońce i niecodzienna duchota nie przeszkodziła nam w przywdzianiu skór a i podróż minęła całkiem przyjemnie. Po około trzech godzinach w siodle robiliśmy zaopatrzenie w miejscowym sklepie.
Gdy udało nam się w końcu zarejestrować i rozbić namioty słońce nie zdążyło jeszcze zupełnie schować się za widnokrąg więc można było spokojnie rozejrzeć się w poszukiwaniu znajomych przyjaznych PRMowskich mordek. Owe znalazły się jak zwykle błyskawicznie więc piątkowy wieczór upłynął dość dynamicznie a nade wszystko sympatycznie.
W sobotę po śniadaniu i ubiciu kaca powitaliśmy kolejnych siedmiu Skierniewiczan, którzy wstali skoro świt by również odwiedzić Zlot na Soli. Około południa wybraliśmy się na paradę ulicami Inowrocławia. Nasz udział w paradzie był o tyle wyjątkowy, że przejechaliśmy ją nie odpalając nawet silników w naszych motocyklach, nie mówiąc już słowa o zdjęciu koni z podnóżek bocznych. Organizatorzy wpadli na doskonały pomysł zaangażowania ciągnika siodłowego z otwartą naczepą, na którą zabrano tych bardziej leniwych oraz tych mniej trzeźwych zlotowiczów. Zabawa przednia. Punktem kulminacyjnym parady był postój na parkingu przy stacji benzynowej gdzie kilku śmiałków pokazało co potrafi na jednym, dwóch oraz czterech kółkach.
Po powrocie z parady uzupełniliśmy żołądki treścią poważniejszą niż piwo po czym udaliśmy się na rejs statkiem wycieczkowym po jeziorku. Do przystani dobiliśmy upchani w piętnaście osób do blaszanej puszki o nazwie Ford Transit – niezapomniane chwile z bliższymi niż zwykle przyjaciółmi. Główną atrakcją samego rejsu były pokazy mody plażowej i brawurowych skoków z burty do jeziora.
Po powrocie na zlot nadawaliśmy się już tylko do posłuchania muzyki przy zimnym piwku. Niestety tu matka natura zadecydowała, że żadnych szarpidrutów nie będzie – w ciągu piętnastu minut nad zlotowiskiem przeszła taka nawałnica, jakiej świat nie widział. Przyszła, zostawiła hektolitry deszczówki na scenie i sprzęcie, zabrała prąd i poszła. Jednak przytomne głowy organizatorów szybko podjęły decyzję o przeniesieniu koncertów pod namiot i jeszcze szybciej silne kończyny przerzuciły co bardziej przydatny sprzęt – mocna nuta ponownie zabrzmiała w uszach zgromadzonych pod sceną.
Dodatkową atrakcją sobotniego wieczoru były oświadczyny pewnego odważnego młodzieńca pewnej pięknej i równie odważnej niewieście. Na parę kwadransów zrobiło się miło, błogo, romantycznie wręcz prawie ckliwie. Niejednemu motocykliście w oku zakręciła się łza a w baku wir po odkręceniu manetki ryczącej do odcięcia maszyny.
Niedziela to tradycyjnie już pobudka wraz z pierwszym pianiem kura koło dwunastej w południe… parówka na śniadanie, rzewne pożegnanie starych i nowych znajomych i powrót do domu. Wyjeżdżaliśmy z Inowrocławia z poczuciem dobrze wykorzystanych trzech upalnych lipcowych dni – zmęczeni, spoceni, skacowani, spłukani… za rok znowu przyjedziemy.